12.08.2012

PhotoDay - Hala Widowiskowo-Sportowa

3.06.2012

Wiersz


Okno


Opuściła mnie werwa,
W odrabianiu lekcji – przerwa.
Za oknem ogród bogaty:
drzewa, zioła, kwiaty – aromaty.
Na dachu sąsiada – mewa.
Moja Mama to Ewa.
Horyzont daleko, we mgle jak mleko.
Za drogą kołową, z wiatrakami – Darłowo.
Patrzę na dachy Koszalina,
Tu mieszkam ja i cała rodzina:
tato Jacek i brat Hugo.
Jesteśmy tu długo.
Wiosna – to kos szaleje.
Przez dziury w chmurach
Słońce się leje.

Andrzej Katzer

14.05.2012

Miotły brzozowe


Państwo biurokratyczne charakteryzuje się tym, że usiłuje prawnie uregulować wszystkie możliwe zakamarki życia ludzkiego. Mnożą się przepisy, rozporządzenia, dyrektywy i ustawy regulujące coraz to drobniejsze i mniej ważne sprawy. W dziedzinach technicznych aktami prawnymi, które wiążą ręce, a raczej umysły inżynierów są tak zwane normy. Inżynier, który zajmuje się na przykład projektowaniem mostów żelbetowych nie może takiego mostu zaprojektować zgodnie z posiadaną wiedzą inżynierską ale zgodnie z obowiązującą odpowiednią normą. Taka norma mówi dokładnie ile i gdzie należy dać prętów zbrojeniowych, jaka jest ich minimalna ilość, a jaka maksymalna, jakie rozwiązania konstrukcyjne są dopuszczalne, a jakie zabronione. Jeżeli jakiś problem nie jest do końca wyjaśniony w danej normie to zawsze możemy się odwołać do innej normy opisującej stal zbrojeniową, kruszywo budowlane, cementy, beton zwykły itp.
Efekt normalizacji jest taki, że inżynier jeszcze 100 lat temu człowiek prężny, rzutki, nowatorski i pomysłowy jest dzisiaj skapcaniałym subiektem, który n-ty raz liczy jakąś konstrukcję zgodnie ze znaną na pamięć normą podstawiając coraz to inne liczby do wyświechtanych na lewo i prawo ale prawnie obowiązujących wzorów. Oczywiście liczne urzędy i instytuty zajmujące się normalizacją odpowiedzą na ten zarzut szczerym oburzeniem, bo przecież w każdej normie na samym końcu i bardzo drobnym druczkiem napisane jest, że dopuszcza się do obliczeń również inne naukowo uzasadnione metody. Praktyka jest jednak taka, że wszyscy inżynierowie liczą i postępują zgodnie z normą choć znają z zagranicznej literatury fachowej kilka nowych materiałooszczędnych metod obliczeń. Taki stan rzeczy spowodowany jest staropolską maksymą „chroń dupę swoją”, która w przypadku konstruktorów  sprowadza się do prostej zasady - projektujesz zgodnie z normą to włos ci z głowy nie spadnie jeżeli cokolwiek się zawali albo ulegnie uszkodzeniu, - projektujesz nowatorsko i nowocześnie cokolwiek się zdarzy i tak będzie to twoja wina.
W ten prosty sposób inżynierom wiotczeją umysły, urzędnicy wymyślają coraz to nowe normy a na budowach ciągle się leje dwa razy więcej betonu niż w rzeczywistości potrzeba. Wszystko trwałoby w takim statycznie stabilnym układzie w nieskończoność gdyby nie fakt, że najwięksi nawet znawcy norm i normalizacji stracili nad normami kontrolę. Nikt nie jest w danej chwili pewny czy norma, którą się posługuje jest aktualna, czy w międzyczasie nie wyszła już jakaś norma opisująca coś co dotychczas nie było znormalizowane albo czy w tym konkretnym przypadku nie obowiązuje już norma europejska czyli EUROCOD, który jest zawsze kilkakrotnie grubszy od adekwatnej rodzimej normy.
Zastanawiają się pewnie państwo czemu to wszystko piszę. Normy to przecież problem wąskiego grona specjalistów i niech ono we własnym sosie się tym martwi. Niestety muszę w tym miejscu zburzyć spokój ducha niejednego czytelnika, bo normy czyhają jak wnyki w lesie w najmniej spodziewanych miejscach na spokojnych i niczego nie świadomych obywateli. Dowodem na to niech będzie norma, którą ostatnio zupełnie przypadkiem znalazłem w bibliotece pod romantycznym tytułem „Miotły brzozowe”. Opisuje ona w bardzo dokładny sposób typy mioteł brzozowych (są trzy R, K i S), materiał z jakiego są wykonane, sposób wykonania czyli ułożenie chrustu, wiązanie trzonu oraz jego wykończenie. Ostatni rozdział normy rozwodzi się nad  sposobem pakowania, transportu i badań gotowych mioteł. Przy okazji lektury tego ciekawego dokumentu można się dowiedzieć, że istnieją jeszcze normy na „Chrust brzozowy świeży”, „Drut stalowy goły miękki” oraz „Wiklinę łupaną niekorowaną”.
Trudno z całą pewnością powiedzieć, czy leciwa norma na „Miotły brzozowe” jeszcze obowiązuje, czy została znowelizowana albo zastąpiona jakimś EUROCODEM ale trzeba mieć świadomość, że idąc na targ i kupując miotłę brzozową do pozamiatania podjazdu do garażu możemy kupić towar nienormowy a co za tym idzie bardzo niebezpieczny tak dla samego użytkownika jak i całego otoczenia. Radzę w tym przypadku pytać sprzedawcę o jakiś atest, świadectwo dopuszczenia do obrotu albo raport z badań. Obawiam się jednak, że po takiej dociekliwości z naszej strony możemy gwałtownie potrzebować pomocy dentysty i bardziej się chyba opłaci ryzyko zamiatania nienormową miotłą.
Po lekturze normy „Miotły brzozowe” zacząłem się poważnie zastanawiać co jeszcze można przy takim podejściu do świata znormalizować i doszedłem do wniosku, że możliwości są praktycznie rzecz biorąc nieograniczone. Przy najbliższej nadarzającej się okazji zapytałem znajomego prawnika pracującego w renomowanej firmie konsultingowej o zasięgu światowym czy w tej chwili kiedy spokojnie w domowym zaciszu pijemy sobie herbatę nie łamiemy jakiegoś przepisu, zarządzenia lub normy - bo i szklanki, cukier, łyżeczki, herbata, stolik, temperatura i skład wody nie wspominając o samym procesie mieszania, parzenia oraz gotowania mogą być uregulowane prawnie dla naszego dobra oczywiście, a my te przepisy nieświadomie łamiemy, a jak powszechnie wiadomo nieznajomość prawa niczego nie tłumaczy. Mój przyjaciel na początku zastygł w bezruchu z łyżeczką pełną cukru w połowie drogi między cukiernicą a szklanką herbaty, po chwili chrząknął znacząco i zaczął lać zwykłą prawniczą wodę na temat martwych przepisów prawa, rozpatrywaniu każdej sprawy indywidualnie i takie tam inne dyrdymały. Po chwili przestałem go słuchać bo on po prostu nie wiedział i jako prawnik za wszelką cenę nie chciał się do tego przyznać. Herbata była całkiem niezła, a ja przez cały czas jej picia zazdrościłem pierwszym chrześcijanom prostoty prawnej 10 przykazań oraz myślałem o mądrości rzymskiej maksymy „Perditissima respublica plurimae legis”, która przetłumaczona na polski brzmi: ”Przy największym państwa nierządzie najliczniejsze są prawa”.

9.04.2012

RCMP


RCMP (Royal Canadian  Mountain Police) obchodzi w tym roku swoje 92 urodziny (chociaż jej tradycja sięga do roku 1868). Kanadyjska Policja nazywana potocznie „Królewską Konną”, znana jest na całym świecie ze swoich bardzo charakterystycznych mundurów. Funkcjonariusz ubrany w ciasno przylegający do ciała czerwony kubrak rodem z wojen napoleońskich, szerokie ciemne bryczesy a na głowie dumnie noszący okrągły jasny beżowy kapelusz z szerokim płaskim rondem kojarzy się jednoznacznie z Kanadą. Tradycyjnie umundurowanych policjantów trudno już dzisiaj spotkać na przysłowiowej kanadyjskiej ulicy, a jedynym miejscem gdzie się jeszcze ich widuje są lotniska, na których ku uciesze rzesz turystów powoli przechadzają się posterunkowi równomiernie stukając o posadzkę wyglansowanymi oficerkami. Rozległość Kanady i niedostępność dużej części jej terytorium sprawiły, że po mimo olbrzymiego sentymentu do koni w połowie XX wieku policja konna przesiadła się na samochody, a czerwone widowiskowe mundury zastąpiły bardziej praktyczne i o wiele łatwiejsze w utrzymaniu niebiesko-granatowe uniformy.
Zmiana wizerunku zewnętrznego w niczym nie wpłynęła na szacunek jakim się cieszy w społeczeństwie RCMP bo to nie mundury, a sposób służenia ludziom tworzy wizerunek policji. Jadący po drodze biały radiowóz z niebieskim oznakowaniem po bokach oraz niewielkim piktogramem jeźdźca na koniu jest synonimem bezpieczeństwa i porządku publicznego. Policja to w Kanadzie prawo, które ściga przestępców, a chroni normalnych obywateli. Praworządność zaczyna się od prawidłowego parkowania samochodu, a przekroczenie dopuszczalnej prędkości o 20 km/h jest traktowane tak samo poważnie jak napad na sklep z bronią w ręku. Kiedy funkcjonariusz RCMP „wlepia” nam najzwyklejszy mandat nie ma mowy o tłumaczeniu się, że babcia jest chora i się do niej właśnie spieszyliśmy a właściwie to może by tak całą sprawę załatwić od ręki bez jakiegoś tam wypisywania druczków. Można mieć inne zdanie na temat tego co zaszło i że to nie my wymusiliśmy pierwszeństwo tylko ten drugi, ale w trakcie wykonywania czynności służbowych nikt z policją nie dyskutuje. Po fakcie można dochodzić swoich praw w sądzie który rozpatrzy nasz pozew szybko, sprawnie a co najważniejsze uczciwie i „zdrowo-rozsądkowo”.
Surowość działania policji znajduje w Kanadzie pełne poparcie społeczne. Bezwzględne ściganie przestępców i brak pobłażania wobec wszelkich chuligańskich wybryków nie przeszkadza wolnym uczciwym obywatelom przez całe życie nigdy nie zostać nawet poproszonym o okazanie dowodu tożsamości, którym w Kanadzie jest przeważnie najzwyklejsze prawo jazdy.
Dla RCMP każde wezwanie jest tak samo ważne, a całą resztę czy było ono zasadne czy nie wyjaśnia się już na miejscu. Wezwanie policji wiąże się z automatycznym przyjazdem pogotowia ratunkowego i straży pożarnej, tak że wszelka ewentualna pomoc obojętnie jakiego rodzaju zostanie nam udzielona najszybciej jak to tylko możliwe. Na miejscu może się okazać, że całe zamieszanie jest spowodowane przez małego kotka, który wlazł na czubek drzewa a teraz boi się zejść, a jego leciwa właścicielka cała sparaliżowana strachem stoi pod tym drzewem i płacze. W takiej sytuacji, strażacy grzecznie zdejmą babci kotka, policja spisze odpowiedni protokół, a lekarz pogotowia zbada babuleńkę czy się jej coś z tych nerwów nie stało. W przypadku braku odpowiedniej polisy ubezpieczeniowej rachunek za bezzasadne wezwanie policji przysłany kilka dni później może być powodem jeszcze większego niż feralnego wieczoru płaczu wiekowej właścicielki kotka.
Mrożące krew w żyłach policyjne akcje można praktycznie rzecz biorąc oglądać tylko co tydzień w specjalnym programie telewizyjnym, w którym są pokazywane urywki filmów video nagranych przez funkcjonariuszy w trakcie działania. Niektóre sceny przypominają te z filmów „Brudny Harry” kiedy na przykład radiowóz policyjny świadomie zderza się ze ściganym samochodem aby tylko nie pozwolić mu wjechać do centrum miasta. Jedna sekwencja we wszystkich tych filmach jest zawsze taka sama - kiedy policjant wyjmuje broń z kabury i krzyczy do uciekającego zbira stój bo strzelam, tamten natychmiast nieruchomieje, bo dobrze wie, że jeżeli padną strzały będą celne i nikt nie będzie miał za to najmniejszych pretensji do policjanta.
Normalne funkcjonowanie policji w Kanadzie sprawia, że jest to dla Polaka bardzo dziwny kraj. Autoalarmy (o innych środkach dodatkowego zabezpieczania samochodów nie wspominając) są tu w ogóle nie znane, krat w oknach poza bankami się w ogóle nie widzi, a pozostawienie pustego mieszkania na tydzień, czy dwa bo właśnie jedziemy na urlop nie jest przyczyną stresu, zdenerwowania czy długotrwałych zmartwień. Elewacje budynków są czyste, a sprośne napisy na ścianach i tak zwane graffiti widzi się tylko w telewizyjnych serialach kryminalnych.
Trudno jest się przystosować do polskich realiów po powrocie z kraju syropu klonowego. Wszechobecna przestępczość, brutalność napastników i tumiwisizm tak zwanych organów ścigania po prostu rozbrajają. Myślę, że gdyby zamienić miejscami polską policję z RCMP to po tygodniu mielibyśmy w kraju porządek, a Kanadzie podobny do naszego rozgarbiasz. Obawiam się, że Kanadyjczycy nie pójdą na taki układ i pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że i w Polsce będzie kiedyś normalnie a zwykły policjant patrolujący ulicę będzie się kojarzył z prawem i porządkiem a nie z bezsilnością oraz ogólną niemożnością.

25.03.2012

Szkolna działka


Najmodniejszym tematem ostatnich miesięcy bardzo szybko stają się narkotyki w szkole. Specjaliści zajmujący się tą dziedziną alarmują, że już około 30% młodzieży szkolnej miało przynajmniej raz kontakt z narkotykami. W prawie każdej polskiej szkole można bez problemu kupić dowolne narkotyki od działających tam dilerów  (tak samych uczniów jak i osób z zewnątrz). W telewizji co rusz widzimy ambitne reportaże prezentujące oddolne inicjatywy rodziców, którzy liczą że składając się na ochraniarzy pilnujących szkoły, w ten sposób uratują swoje dzieci od narkotyków. W kioskach z gazetami można już kupić testy narkotykowe pozwalające w domowym zaciszu sprawdzić, czy nasz małolat coś brał w ciągu ostatnich dwóch dni czy może jeszcze nie. Całe to zjawisko walki z narkomanią w szkole zaczyna przybierać rozmiary zbiorowej histerii, dodatkowo potęgowanej przez reklamy telewizyjne pokazujące jak się zachowuje źrenica oka narkomana w ciemności.
            Kiedyś ktoś złośliwy powiedział, że narkotyki tylko tym się różnią od papierosów i wódki, że na tych ostatnich zarabia państwo. Jest w tym trochę prawdy i można by długo polemizować na temat legalizacji narkotyków czy zawziętego ich zwalczania. Jedno jest pewne - wciąganie w nałóg młodzieży szkolnej i to do tego na terenie szkoły jest jak najbardziej karygodne. Tak się jakoś dziwnie składa, że w III RP mamy obowiązek szkolny. Rodzice, czy chcą, czy nie muszą posłać swoje dzieci do szkoły. Praktycznie rzecz biorąc, z nielicznymi wyjątkami wszystkie szkoły w Polsce są państwowe. W tych państwowych szkołach pracują wykształceni przez to samo państwo nauczyciele i pedagodzy. Rodzice oddając na ładnych parę godzin dziennie dziecko do szkoły oddają również cały na niego wpływ i oddziaływanie oraz całą za nie odpowiedzialność właśnie tej państwowej szkole. W związku z tym, w pewnym uproszczeniu problem narkomanii w szkołach zawdzięczamy naszemu państwu. To państwo zmusza nas do posyłania naszych dzieci w miejsce gdzie roi się od narkotyków, to państwo nie radzi sobie z utrzymaniem na terenie swoich szkół porządku i dyscypliny, to państwo wreszcie zrzuca potem cały zaistniały problem na rodziców i szczuje ich telewizyjnymi kampaniami antynarkotykowymi.
            Jeżeli nasze dziecko w trakcie lekcji złamało by na terenie szkoły na przykład nogę to możemy upominać się o odszkodowanie. Mało tego, jeżeli okazałoby się, że ten wypadek miał miejsce bo nauczyciel nie dopełnił swoich obowiązków to może on dostać w sądzie nawet kilka lat więzienia. System prawny, który reguluje takie drobne sprawy, bo w przypadku połamanych nóg chodzi przecież o pojedyncze wypadki, zupełnie nie zauważa problemu na skalę masową - czyli narkomanii w szkołach. Przecież łatwo można przed sądem udowodnić, że dziecko wpadło w narkotyki w szkole, a do tego z winy samej szkoły, która na przykład dopuściła do przebywania na jej terenie osoby obcej zajmującej się handlem narkotykami. Oczywiście dyrektor takiej oskarżonej szkoły zaraz by się tłumaczył, że on zrobił wszystko co było w jego mocy ale dostał niewystarczające środki na funkcjonowanie placówki i w ogóle osaczyły go same trudności obiektywne. W takim przypadku trzeba by iść z oskarżeniami wyżej bo przecież organ, który nie dał wystarczających środków na funkcjonowanie szkoły dokonał swoistego sabotażu, żeby nie powiedzieć współuczestniczył w całej tragedii. Taki organ tłumaczyłby się pewnie w podobny sposób co dyrektor szkoły. Obawiam się, że idąc tym śladem doszlibyśmy na sam szczyt polskiej hierarchii rządowo-parlamentarnej, która tłumaczyłaby się w taki sam sposób jak pozostałe ogniwa biurokratycznego łańcuszka. Szanowni panowie dyrektorzy szkół, kuratorzy i ministrowie, a co to wszystko obchodzi rodziców dzieci zmuszonych posyłać je do państwowych szkół. Oni chcą żeby ich pociechy po prostu uczyły się w normalnych warunkach. Składają się na te szkoły płacąc jedne z największych w świecie podatki i ich nie obchodzi, że są obiektywne trudności i inne temu podobne pierdoły. W szkole dzieci i młodzież mają się uczyć, a nie ćpać Jeżeli państwo sobie nie radzi ze szkołami, a sobie nie radzi bo widać to na każdym kroku to niech się do tego po prostu przyzna i pozwoli ludziom kształcić młode pokolenie na własną odpowiedzialność w prywatnych szkołach. 
Jeżeli dziecko zostało wciągnięte w narkotyki na terenie państwowej szkoły, to jest to od razu problem ogólnonarodowy, no bo przecież nie można tej szkoły puścić z torbami za zasądzone odszkodowanie, ani oskarżyć o strukturalną niekompetencję, czy niewydolność, bo jest państwowa. Każde takie oskarżenie jest od razu oskarżeniem całego państwa i jego niewydolnej struktury. Zawsze można oczywiście zabrać naszego potomka z danej szkoły państwowej, ale jedyną alternatywą jest taka sama inna szkoła państwowa, która boryka się z takimi samymi trudnościami obiektywnymi i niedofinansowaniem. W momencie kiedy podobny przypadek zdarzy się w szkole prywatnej to jest to sprawa między dwoma obywatelami (rodzicem i właścicielem) i sąd rozsądzi kto ma rację i kto komu i ile zapłaci. Szkoły państwowe to scentralizowany moloch z tą samą strukturą, programem nauczania i tak samo rozczarowanymi życiem nauczycielami. Tutaj już nic się nie zmieni na lepsze, tylko będzie trwać w tym marazmie do samego końca - szkoły albo jej uczniów. Wolałbym aby to był koniec państwowej szkoły a nie uczniów, bo te same dzieci i młodzież nauczane w szkołach prywatnych miałyby o wiele większe szansę uchronić się przed narkotykami, czy coraz powszechniejszą w szkołach państwowych falą. Patrząc na to wszystko ciągle się zastanawiam ilu jeszcze gospodarczych i społecznych kataklizmów musimy doświadczyć aby ostatecznie wszystkich przekonać, że im państwa w naszym życiu mniej tym dla nas jego obywateli lepiej. Mam nadzieję, że w przyszłości kiedy już wszystkie szkoły w Polsce będą prywatne sformułowanie „szkolna działka” będzie się kojarzyć tylko z terenem na którym stoi budynek szkoły.

11.03.2012

Fatigue Syndrom


Ludzkość choruje na bezpieczeństwo. Po tysiącleciach burzliwego rozwoju obfitującego w wojny, zarazy, powodzie, podboje, wyprawy, odkrycia i zdobycze na początku XXI wieku wszyscy pragną wszechobecnego bezpieczeństwa. Po setkach pokoleń wojowników, imperatorów, odkrywców, powstańców, rebeliantów i geniuszy mamy obecnie pokolenie urzędników urządzające świat za pomocą kolejnych rozporządzeń w coraz bardziej bezpieczny sposób w którym nie ma już miejsca dla wybitnych osobowości.
Wsiadając do samochodu, który jeszcze 80 lat temu był urządzeniem bardzo prymitywnym, a co za tym idzie zawodnym i niebezpiecznym obecnie mamy do czynienia z pasami bezpieczeństwa, poduszkami powietrznymi, wzmocnieniami drzwi, włączonymi światłami mijania, ograniczeniami prędkości, badaniami techniczne itp. W razie awarii, czy wypadku nie musimy się już martwić, czy ktoś nas w ciągu najbliższych kilkunastu lub kilkudziesięciu godzin znajdzie, pomoże lub uratuje bo wystarczy wyjąć z kieszeni telefon komórkowy bądź użyć CB - radio a odpowiednie służby pojawią się błyskawicznie. Jeżeli komuś po mimo wszystkich tych udogodnień podróż samochodem wydaje się za bardzo ryzykowna może skorzystać z kolei lub z najbezpieczniejszego środka lokomocji jakim jest samolot.
Wszelkiego rodzaju klęski żywiołowe, susza bądź nieurodzaj będące w dawnych czasach głównym powodem rozwoju zapobiegliwości, myślenia daleko na przód oraz przygotowywania się do ewentualnej katastrofy nie budzą już takiej grozy. Z jednej strony wszędzie jesteśmy otoczeni przez firmy ubezpieczeniowe oferujące polisy na najróżniejsze przypadłości mogące nas w życiu spotkać z tak zwanymi ubezpieczeniami na  życie włącznie. Z drugiej strony całe nasze otoczenie jest ciągle monitorowane, przez czujniki meteorologiczne, chemiczne, fizyczne o satelitach stale fotografujących powierzchnię Ziemi nie wspominając.
Dreszcz emocji przy poznawaniu nowego został bezpowrotnie zniszczony gdyż każde urządzenie, substancja, czy wyrób muszą przejść skomplikowaną procedurę nim uzyskają atest lub znak bezpieczeństwa B i zostaną dopuszczone do obrotu. Można tylko pozazdrościć dawnym zdobywcom i odkrywcom ich wolności bo dzisiaj nim cokolwiek się zdobędzie lub odkryje trzeba mieć w ręku cały plik uprawnień, pozwoleń patentów, kart i licencji.
Niebezpieczny świat w którym żyli nasi przodkowie, choć może na pierwszy rzut oka wydać się brutalny i drastyczny miał jedną niezaprzeczalną zaletę - zmuszał do działania. Jeżeli byłeś pracowity, przewidujący, zapobiegliwy i oszczędny miałeś o wiele większą szansę przeżycia niż jakiś nierób, pijak, łazęga czy inny niebieski ptak. W tym niebezpiecznym świecie codziennie trwał najzwyczajniejszy wielokryterialny dobór naturalny i ludzkość się rozwijała. Dzisiaj doszliśmy do etapu w którym praktycznie rzecz biorąc wszystko jest bezpieczne, sprawdzone i uporządkowane. Nawet choroby dziesiątkujące niegdyś ludność całych kontynentów są obecnie uleczalne a jak by tego było mało można nawet się na większość z nich zaszczepić. Poczucie wszechstronnego bezpieczeństwa zwalnia ludzi z myślenia, bo w bezpiecznym świecie bezmyślność nie grozi  głodem, chorobą, kalectwem czy śmiercią.  Patrząc na cała sprawę z perspektywy kilku bądź kilkunastu tysięcy lat można z powodzeniem stwierdzić, że ludzkość pozbawiona motywacji do myślenia zdegeneruje się i po milionie lat panowania na Ziemi wróci na drzewa. „Na szczęście” dla rodzaju ludzkiego co jakiś czas pojawią się zjawiska nieprzewidywalne i niebezpieczne, które burzą dotychczasowy porządek i część ludzi znowu zaczyna myśleć samodzielnie o swojej przyszłości.
Fatigue Syndrom jest to choroba, która polega na tym, że czujemy się potwornie zmęczeni pomimo tego, że nic nie robiliśmy. Brzmi to może trochę komicznie ale dla osoby chorej na Fatigue Syndrom to wcale nie jest śmieszne, że przez najwyżej dwa dni w tygodniu może normalnie żyć, a przez resztę tygodnia czuje się potwornie zmęczona. Można sobie tylko wyobrazić jak ciężko w takim wypadku wytłumaczyć lekarzowi, że coś z nami jest na prawdę nie tak.
Fatigue Syndrom stał się na tyle częstym zjawiskiem, że w niektórych prowincjach Kanady został już oficjalnie wpisany do rejestru chorób i dostaje się na niego normalne zwolnienie lekarskie. Naukowcy rzucili się od razu do badania tej jednostki chorobowej bo jest oczywiste, że ten który wyjaśni jej mechanizm jako pierwszy ma Nobla w kieszeni. Póki co badania trwają, chorzy czują się potwornie zmęczeni przez większą część tygodnia choć nic nie robią, a nieoficjalnie się przebąkuje, że przyczyną choroby są szczepionki, a raczej to co z nich w człowieku po kilkunastu latach pozostaje. Ludzie coraz częściej są faszerowani i sami się faszerują coraz większą ilością szczepionek ale nic nie pozostaje bez śladu w naszym organizmie.
Okazuje się, że natura nie lubi sztuczności i zawsze prędzej czy później znajdzie jakieś wyjście z ewolucyjnego zastoju serwując ludziom kolejny kataklizm bądź chorobę. Pomimo globalnego dążenia do bezpieczeństwa za wszelką cenę myślę, że myślenie ma ogromną przyszłość. Ewolucyjny wyścig wygrają jednostki nieszablonowe, myślące samodzielnie i pomysłowe, które na przykład nie dadzą się na coś tam zaszczepić lub nie będą jak wszyscy pić witamin codziennie rano. Ziemia zna już takie przypadki kiedy cały gatunek przetrwał dzięki kilku niestereotypowym osobnikom. Dobrym przykładem są żółwie jednej z wysp Pacyfiku, gdzie pewnego lata krótki pożar strawił całe trawiaste poszycie na lądzie. Żółwie, które przetrwały pożar miały problem z jedzeniem, którego nie było. Przeżyły tylko osobniki, które posiadały bardziej niż reszta wygiętą przy głowie skorupę i dzięki temu mogły jeść zielone liście niskich drzew. Dzisiaj wszystkie żółwie na tej wyspie mają tak głęboko wygiętą skorupę.
Mój kolega zaszczepił się w tym roku przeciw grypie i bardzo sobie chwali tą szczepionkę, wygląda bardzo zdrowo i trudno jest go zmęczyć. Często podciągając nosem lejący się katar zazdroszczę mu tej nabytej dzięki szczepionce odporności ale tak sobie myślę, że po mimo wszystko ja się chyba nie zaszczepię.

4.03.2012

Pakt wojskowy z Rumunią

Pakt wojskowy z Rumunią, którego głównym architektem ze strony polskiej był pułkownik Dzierżykraj-Morawski (swoją drogą bardzo barwna postać XX-lecia międzywojennego) miał swój początek już w 1926 roku. Pakt ten od samego początku był paktem o charakterze obronnym na wypadek agresji Sowietów na jedną ze stron paktu. Zarówno II RP jak i Rumunia miały długą granicę z Sowietami i tak samo obawiały się agresji stale rosnącego w siłę sąsiada. W ramach paktu Polska regularnie przekazywała uzbrojenie, które wychodziło z użycia w Wojsku Polskim (przeważnie sprzęt przestarzały technicznie), który dla Rumunów był ciągle cenny i pozwalał na dozbrojenie dość słabej armii rumuńskiej (o czym potem gruntownie przekonano się na froncie wschodnim pod Stalingradem). Oprócz tego linia kolejowa łącząca oba kraje została rozbudowana do dwóch torów, a z Warszawy do Bukaresztu latał codziennie samolot rejsowy PLL LOT, który miał międzylądowanie we Lwowie. Loty tym samolotem reklamowano hasłem „Śniadanie w Warszawie, obiad we Lwowie, a kolacja w Bukareszcie”. Dobre stosunki z Rumunią pozwalały na bardziej pewne patrzenie na Wschód, ale nie obejmowały one jednak ewentualnej wojny z Niemcami. Rumunii zastrzegli sobie w traktacie, że wszystkie ustalenia nie dotyczą wojny z Niemcami. Pretensje do Rumunii, że nam nie pomogła we wrześniu 1939 są zupełnie bezpodstawne gdyż w ogóle nie była ona do tego zobowiązana. 17 września gdy Sowieci wkroczyli w granice II RP było już „po sprawie”, a wojna była już światowa.